sobota, 4 lutego 2017

Jackie, nasz kochany dzikus (cz. I)

Tyle czasu nic nie pisałam, zawsze było coś ważniejszego do roboty. Dzisiaj muszę.
W maju przeprowadziliśmy się z Majorki do Andaluzji. Przeprowadzka kosztowała nas sporo - pieniędzy i nerwów. Shiva i Pieróg polecieli z nami, Jackie i Nick byli za duzi, a linie, którymi lecieliśmy nie przewidywały przewozu zwierząt w luku bagażowym. Musieliśmy ich wysłać firmą kurierską... Gerardo zostawił ich w siedzibie firmy po południu a następnego dnia rano byli już w nowym domu. Odebrali ich teściowie, Nick nie widział ich nigdy na oczy, ale jak tylko otwórzyli mu transporterek wyszedł szczęśliwy, zaczął mruczeć i ocierać się o nogi. Z Jackiem było gorzej, wiadomo... Tego samego dnia po południu, przylecieliśmy my z resztą kotów. Tej nocy spaliśmy w 6 w jednym łóżku ;)
Wszyscy bardzo szybko ssię zaadaptowali do nowego domu. Tak bardzo martwiliśmy się o Jackiego, a tymczasem wszystko poszło jak po maśle. Nie widać, żeby czuł się nie na miejscu, wręcz przeciwnie. Widać, że jego miejsce jest przy nas. Zdaje mi się, że w sierpniu zauważyłam u niego małą rankę na nosie. We wrześniu zaczęłam się trochę niepokoić, bo ranka się nie goiła. Jesienią zaczęła się powiększać, nozdrze trochę spuchło i było jasne, że coś jest nie tak. Na początek poszliśmy do weterynarza sami. Pokazaliśmy zdjęcie nosa i poprosiliśmy o jakąś sugestię. Weterynarz zaproponował antybiotyk i kortykoidy, ale nie było widać poprawy, więc jasne stało się, że trzeba będzie jednak kota zapakować i zawieźć na wizytę. Mieliśmy już w planach wizytę u weterynarza, ale na dwa dni przed Jackie nagle zjawił sie na patio z krwawiącym nosem. Nie muszę Wam chyba mówić jak się wystraszyliśmy. Krwawienie ustało w ciągu jakichś 3 minut. Jak tylko otworzyli klinikę wystawiliśmy transporter i udało nam się namówic Jacka, żeby do niego wszedł. Niestety, jak tylko zobaczył, że jest zamknięty wpadł w panikę, próbował sie wydostać a z nosa znów zaczęła lecieć krew... Do weterynarza jedziemy jakieś 8-10 minut. Po tym czasie wszystko było już we krwi i Jackie wyglądał jakby co najmniej potrącił go samochód. Oczywiście nie można go było normalnie zbadać, ba, nie mogliśmy go nawet wyjać z transporterka. Konieczne było włożenie go do klatki i podanie zastrzyku uspokajającego, biedak wyglądał tak, jak na załączonym obrazku.


Nie bez trudu udało się zahamować krwawienie za które było odpowiedzialne małe, pęknięte naczynko krwionośne. Niestety w takiej sytuacji nie udało się obejrzeć zmiany i wiedzieliśmy, że konieczna będzie kolejna wizyta, a najlepiej gdyby udało się wyciąć zmianę i oddać do badania histopatologicznego. Póki co jednak, musieliśmy czekać, aż zabliźni się ranka i nos przestanie krwawić.  
Już w domu Jackie szybko się wubudził i zaczął się czołgać... do kuchni. Włożył mordkę w miskę z jedzeniem i tak by leżał, gdybym mu jej nie zabrała :P Tego dnia pierwszy raz mogliśmy Jackiego przytulić i wziąć na ręce (niezastąpiona farmakologia ;) ), więc skorzystałam z okazji i go zważyłam - całe 8,4kg kłaków i miłości. Przez następne dwa dni nos krwawił za każdym razem, kiedy Jackie jadł i wszystko wracało do normy po kilku minutach. W końcu podaliśmy mu tabletkę na uspokojenie zaleconą przez weta i wszystko się skończyło. Wróciliśmy do stanu sprzed całego zamieszania i czekaliśmy na dzień, w którym można będzie zrobić biopsję. 
Cdn.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz