niedziela, 5 lutego 2017

Jackie, nasz kochany dzikus (II)

Nadszedł dzień biopsji. Poisntruowani przez weterynarza, tym razem podaliśmy Jackiemu tabletkę na uspokojenie, żeby zmiejszyć cały stres wizyty. Do transporterka nie chciał wejść, ale nie miał siły zwiewać, uczepił się tylko łapkami krzesła i nie chciał puścić. Zapakowaliśmy biedaka do samochodu i pojechaliśmy do weterynarza. Jackie ani nie miauknął, w którymś momencie po prostu położył się na łapie i tyle go to wszystko obchodziło. Był tak spokojny, że udało nam się nawet podać mu narkozę bez stresu przekładania go do klatki.
Odebraliśmy go po paru godzinach, właśnie się wybudzał. Udało się wyciąć co trzeba a i szwy zastosowano rozpuszczalne, więc nie trzeba będzie go znowu stresować kolejną wizytą. Niestety, ku mojej rozpaczy weterynarz powiedział, że aby Jackie nie rozdrapał niechcący rany, konieczny będzie kołnierz... I tak wróciliśmy do domu z naćpanym kotem-lampą.

Były jednak pozytywne aspekty całej tej sytuacji. Położyliśmy Jackiego na kanapie, żeby doszedł do siebie, a ja usiadłam obok niego. Zazwyczaj w takich sytuacjach Jackie zwiewa albo bacznie obserwuje czy się aby za bardzo nie zbliżam, ale tym razem był na haju ;) Tym razem przysunął się do mnie i położył mi łapy i głowę na kolanach. Wzruszyłam się tym strasznie, bo do tej pory mogłam sobie tylko pomarzyć, żeby tak z Jackiem posiedzieć. Ale cóż wieczór mijał i leki także przestawały działać. Jackie zaczynał się denerwować obecnością dziwnego obiektu wokół swojej głowy. Żadne z nas się nie wyspało tej nocy. Jackie chodził w kółko i obijał się o wszystkie ściany i meble. Nad ranem się poddał i wskoczył nam na łóżko, to też coś czego normalnie nie robi. Nie wiem czy mimo wszystko szuka w nas gwarancji bezpieczeństwa? W każdym razie rano był w kiepskim stanie. Nie chciał jeść ani pić, w ogóle wydawało się, że chce tylko, żebyśmy go zostawili w spokoju. Daliśmy mu więc trochę czasu. I jak choremu dziecku zanosiłam mu do łóżka coraz to inne przysmaki, nawet mleczko w filiżance ;) Jaka była moja radość kiedy trochę wypił i zjadł. Udało mi się nawet go przekonać do wejścia do kuwety. Parę dni później Jackie przyzwyczaił się do kołnierza i ze spokojem przyjmował tę torturę. Spędził całe popołudnie śpiąc na patio. Tak się jednak złożyło, że musieliśmy wyjść z domu, a nie chcieliśmy go zostawić zamkniętego na zewnątrz. Pytanie tylko, jak nakłonić go, żeby wszedł do domu? Normalnie byłoby proste, na dźwięk otwieranej puszki zjawiłby się w kuchn w tempie błykawicy, ale nie po tym wszystkim przez co przeszedł ;) Bez owijania w bawełnę, tak się wystraszył, że mimo usilnych prób zatrzymania go, wlazł na drzewo i przez 4 godziny siedział na murze przy bramie... Zejść też nie chciał i naprawdę myślałam, że nas znienawidzi za próby nakłonienia go do tego. Pół godziny trwały pertraktacje, skończyło się na dwóch rannych homo sapiens i powyginanym kołnierzu i jednym, bardzo złym kocie. Udało mi się po wszystkim przekupić go żarciem (był strasznie głodny), ale na Gerardo syczał okropnie.
Nie mogliśmy się doczekać, żeby zdjąć mu kołnierz, ale najpierw musieliśmy podjechać do weterynarza i poznać wyniki badania histopatologicznego. Niestety okazało się, że to rak. Słowo, którego  niekt nie chciał usłyszeć. Rak płaskonabłonkowy nosa. Weterynarz powiedział, że wyciął co mogł, gdyby wyciąć więcej zostawilibyśmy Jackiego wlaściwie bez nosa i nikt z nas tego nie chciał. Rokowania są ostrożne, właściwie niewiadomo. Możemy mieć szczęście i diabelstwo nie powróci. Możemy nie mieć tyle szczęścia... Ale mimo wszystko uważam, że nawet jeśli nie będzie nam dane spędzić z Jackiem wielu lat, cieszę się, że mogliśmy choć trochę przedłużyć mu życie i poprawić znacznie jego jakość. Ma teraz ciepłe kocyki, kanapy, kocie łóżka, fotele, może spać gdzie chce. Ma zawsze pełną miseczkę chrupek, codziennie dostaje jakąś pyszną saszetkę, kiedy ma ochotę na mleczko też je dostaje... Cieszę się, że jest z nami, w domu i nie musi spędzać nocy pod gołym niebem, nawet jeśli było to niebo nad Majorką.
Postanowiliśmy zdjąć mu wreszcie kołnierz, ale najpierw podaliśmy mu tabletkę na uspokojenie. Pomimo leku Jackie syczał i wściekał się na nas, ale kiedy nagle zdał sobie sprawę, że pozbył się narzędia tortur zrobił glupią minę i się zamknął ;) A potem... a potem była magia...
Wniosłam go po schodach, bo sam chwiał się na nogach i bałam się, żeby nie spadł. Zestawiłam go na ziemię na piętrze a on położył się pod ścianą. Pogłaskałam go, bo wiedziałam, że nie będzie się bronił, ale byłam przygotowana na syczenie i ogólne niezadowolenie. Nic takiego nie miało jednak miejsca. Jackie był po prostu trochę zdezorientowany, podrapałam go za uchem i widząc, że zaczyna mu się to podobać, podrapałam go też pod brodą. Jackie zaczął mruczeć y wyciągać szyję, jak większość kotów w takiej sytuacji. To był naprawdę piękny moment, leżeliśmy tak wszyscy na podłodze dobrych parę minut, aż Jackie uznał, że wystarczy i wszedł do jednego z pokoi i schował się pod łóżkiem. Po jakimś czasie zszedł na doł, położył się pod ścianą i sytuacja się powtórzyła.


Wieczorem, kiedy nadeszła pora karmienia i tabletka przestała działać, Jackie zjawił się w kuchni, dostał swoją porcję jedzenia a potem znowu spróbowałam go pogłaskać. Podrapałam po grzbiecie, a on nie uciekła jak zwykle, wręcz przeciwnie... Zatrzymał się, dał się drapać, po czym położył się na podłodze pokazując cały brzuchol :D Zupełnie jakby ktoś podmienił nam kota. Znowu zaczęło się głośne mruczenie, ugniatanie podłogi i wystawianie bródki do drapania. Chyba jedyny moment, który pamiętam, kiedy leżałam na podłodze i płakałam :P 
Dość chyba powiedzieć, że kota nam nikt nie podmienił i następnego dnia wszystko wróciło do normy, Jackie ucieka jak tylko się go dotknie i nie chce słyszeć o żadnym drapaniu, ale cośmy się tego dnia nagłaskali to nasze ;)



sobota, 4 lutego 2017

Jackie, nasz kochany dzikus (cz. I)

Tyle czasu nic nie pisałam, zawsze było coś ważniejszego do roboty. Dzisiaj muszę.
W maju przeprowadziliśmy się z Majorki do Andaluzji. Przeprowadzka kosztowała nas sporo - pieniędzy i nerwów. Shiva i Pieróg polecieli z nami, Jackie i Nick byli za duzi, a linie, którymi lecieliśmy nie przewidywały przewozu zwierząt w luku bagażowym. Musieliśmy ich wysłać firmą kurierską... Gerardo zostawił ich w siedzibie firmy po południu a następnego dnia rano byli już w nowym domu. Odebrali ich teściowie, Nick nie widział ich nigdy na oczy, ale jak tylko otwórzyli mu transporterek wyszedł szczęśliwy, zaczął mruczeć i ocierać się o nogi. Z Jackiem było gorzej, wiadomo... Tego samego dnia po południu, przylecieliśmy my z resztą kotów. Tej nocy spaliśmy w 6 w jednym łóżku ;)
Wszyscy bardzo szybko ssię zaadaptowali do nowego domu. Tak bardzo martwiliśmy się o Jackiego, a tymczasem wszystko poszło jak po maśle. Nie widać, żeby czuł się nie na miejscu, wręcz przeciwnie. Widać, że jego miejsce jest przy nas. Zdaje mi się, że w sierpniu zauważyłam u niego małą rankę na nosie. We wrześniu zaczęłam się trochę niepokoić, bo ranka się nie goiła. Jesienią zaczęła się powiększać, nozdrze trochę spuchło i było jasne, że coś jest nie tak. Na początek poszliśmy do weterynarza sami. Pokazaliśmy zdjęcie nosa i poprosiliśmy o jakąś sugestię. Weterynarz zaproponował antybiotyk i kortykoidy, ale nie było widać poprawy, więc jasne stało się, że trzeba będzie jednak kota zapakować i zawieźć na wizytę. Mieliśmy już w planach wizytę u weterynarza, ale na dwa dni przed Jackie nagle zjawił sie na patio z krwawiącym nosem. Nie muszę Wam chyba mówić jak się wystraszyliśmy. Krwawienie ustało w ciągu jakichś 3 minut. Jak tylko otworzyli klinikę wystawiliśmy transporter i udało nam się namówic Jacka, żeby do niego wszedł. Niestety, jak tylko zobaczył, że jest zamknięty wpadł w panikę, próbował sie wydostać a z nosa znów zaczęła lecieć krew... Do weterynarza jedziemy jakieś 8-10 minut. Po tym czasie wszystko było już we krwi i Jackie wyglądał jakby co najmniej potrącił go samochód. Oczywiście nie można go było normalnie zbadać, ba, nie mogliśmy go nawet wyjać z transporterka. Konieczne było włożenie go do klatki i podanie zastrzyku uspokajającego, biedak wyglądał tak, jak na załączonym obrazku.


Nie bez trudu udało się zahamować krwawienie za które było odpowiedzialne małe, pęknięte naczynko krwionośne. Niestety w takiej sytuacji nie udało się obejrzeć zmiany i wiedzieliśmy, że konieczna będzie kolejna wizyta, a najlepiej gdyby udało się wyciąć zmianę i oddać do badania histopatologicznego. Póki co jednak, musieliśmy czekać, aż zabliźni się ranka i nos przestanie krwawić.  
Już w domu Jackie szybko się wubudził i zaczął się czołgać... do kuchni. Włożył mordkę w miskę z jedzeniem i tak by leżał, gdybym mu jej nie zabrała :P Tego dnia pierwszy raz mogliśmy Jackiego przytulić i wziąć na ręce (niezastąpiona farmakologia ;) ), więc skorzystałam z okazji i go zważyłam - całe 8,4kg kłaków i miłości. Przez następne dwa dni nos krwawił za każdym razem, kiedy Jackie jadł i wszystko wracało do normy po kilku minutach. W końcu podaliśmy mu tabletkę na uspokojenie zaleconą przez weta i wszystko się skończyło. Wróciliśmy do stanu sprzed całego zamieszania i czekaliśmy na dzień, w którym można będzie zrobić biopsję. 
Cdn.